Translate

Electric Light Orchestra - Out of the Blue (1977) - recenzja

 


******

Album „Out of The Blue” zespołu Electric Light Orchestra, wydany w 1977r to arcydzieło muzyki rockowej  i to określenie proszę potraktować nie jako słowne nadużycie, a fakt bezsporny.  Produkt doskonały. Wstyd go nie znać, a dobrym smakiem jest go posiadać. W zasadzie nic więcej nie trzeba o tym wydawnictwie napisać. Wszystko inne jest po prostu zbędne. Znana i popularna. Nie wymaga żadnych dodatkowych recenzji, a tym bardziej takich pisanych po ponad czterdziestu latach od czasu jej ukazania się na rynku. Młode pokolenie jednak dorasta, starsze czasami zapomina, a i ja lubię pisać o muzyce, która jest soundtrackiem mojego życia. Stąd moja motywacja, by jednak przypomnieć  tę „muzyczną oczywistość”. Kto wie, czy nawet zamiast recenzji bardziej nie rozwinę pewnych moich  refleksji z nią związanych.

Podwójny album (przynajmniej w pierwotnej winylowej wersji) „Out of The Blue” pojawił się jako kolejna pozycja po dużym sukcesie komercyjnym płyty „A New Record”. Pułap oczekiwań względem niej był spory. Na pewno panowie już wiedzieli, czego oczekują słuchacze. ELO powstało jako swego rodzaju hybryda stylistyczna. Narodziny grupy i pierwotny styl silnie ukorzeniony był w latach sześćdziesiątych, ale jednocześnie kształtował się w epoce dominacji rocka progresywnego. Dlatego muzyka była zdominowana przez formę, gdzie instrumenty smyczkowe często grały prym. Kompozycje rozbudowane, przesadnie aranżowane miejscami  i  tylko gdzie niegdzie pojawiało się coś, co było przyswajalne przez rozgłośnie radiowe.  Tym stylem zespół zdobył popularność, pozyskał  fanów a i sam uchodził  za twórców muzyki ambitnej. Jednym słowem wpisywał się w łagodny format nurtu progresywnego. Płyta „A New Record” nagrana już skromniej, ale za to z wyraźnymi piosenkami odniosła sukces, przysparzając  Jeffowi  i spółce nowe grono fanów. Jak się okazało zdecydowanie większe, niż ich dotychczasowa publika. A teraz trzeba było zrobić kolejny krok. Doskonale rozumiem jakie musiał mieć dylematy lider. Czy na bazie sukcesu potoczyć ten kamień z górki dalej, czy może jednak nawrócić stylem do wcześniejszego działania, by uchodzić (czuć się) za artystę  ambitnego. Z pomocą przyszły mu nowe trendy muzyczne, które dobitnie podpowiedziały mu, że z progresją w formie jaką wtenczas ją pojmowano, należy dać sobie spokój. Narodziny punk rocka i rozwój mody disco zrobiły swoje. Punk rock dobitnie oznajmił światu, że aby grać z sukcesami nie trzeba znać więcej akordów niż trzy (niektórzy twierdzili nawet, że trzy to o dwa za dużo). Za to muzyka disco w 1977 była pełnoprawnym gatunkiem muzycznym, nie mający nic wspólnego z kiczem. Poza tym disco w 1976-77 to nie tylko muzyka, ale i styl życia. Każdy temu ulegał.  Z disco romansowali prawie wszyscy artyści począwszy od Abby przez Roda Stewarta, Pink Floydów po Kiss. Lider „Elektyków” w tym klimacie poczuł się jak ryba w wodzie. Ciągnęło go do ładnych melodii. Skupił się na piosenkach. 

 

W wynajętym domku w Szwajcarii w ciągu tylko dwóch tygodni powstały wszystkie kompozycje na nową płytę. By być precyzyjnym,  zajęło mu to nawet mniej, gdyż jak przyznał kilka pierwszych dni padało i nie miał nastroju. Pierwszy pogodny dzień i od razu ruszyło. „Mr Blue Sky” podobno powstało pierwsze. Obecnie najpopularniejsza piosenka ELO. Taka co definiuje styl grupy, a może  to nieprawda i tylko narzuca upragniony wizerunek ? Kwestia wyszukania argumentów i można to twierdzenie obalić. Na pewno „Mr Blue Sky” to wielki przebój i bezbłędnie kojarzony z Elektrykami”. Starsi fani usłyszeli smyczki i to w dawce sporej, za to nowi słuchacze ku radości dostali coś co chcieli usłyszeć jako kontynuacje tego co polubili.Poza tym wykorzystanie gaśnicy jako elementu perkusyjnego ? Genialne brzmi to w tym utworze.(1)

Album zawiera siedemnaście ścieżek podzielonych po cztery na stronę. Strona „C” zawiera w opisie dodatkowo złączenie czterech kompozycji pod wspólnym, dodatkowym nadrzędnym  tytułem  „Concerto For a Rainy Day”. Wydano w ramach promocji cztery single: „Turn to Stone”, „Sweet Talkin' Woman”, „Mr. Blue Sky” i „Wild West Hero”, ale tu reklama była  niepotrzebna. Album jeszcze przed wydaniem został zamówiony przez rynek w takiej ilości, że od razu łapał się na status „platyny”,  a w owych czasach platyny nie dawano za kilka tysięcy kliknięć (mam nadzieję, że nadal są to tysiące, a nie już tylko setki). Opisując muzykę z „Out of the Blue” mam nieodparte wrażenie tworzenia czegoś  bezsensownego, bo jaki jest koń każdy widzi. Uwielbiam „Sweet Talking Woman”, „It’s Over” jest niesamowite, a do tego dostępne tylko na tej płycie.” West Wild Hero” – fragment przejścia ze zwrotki w refren ugina kolana, zwłaszcza taki !!!! refren. Otwierający „Turn to Stone” na równi obłędny „otwieracz” co na wcześniejszej, przebojowej „A New Record”. Urzekający klimat cechujący tylko płyty Lynne’a znajdziemy w instrumentalnym „The Whale”. Jednym z ostatnich w ogóle nagranych przez zespół. Z twórczością bez śpiewu dano sobie po tej płycie spokój. Nie zabrakło rock and rolla w jego klasycznej formie (czwarty utwór AcrossThe Border) a „Standin’ In the Rain” ?  Nie byłby kapitalny, to nie otwierał by koncertów Jeffa, prawda ?. Na razie piszę o hitach z tej płyty, a przecież w kolejce czekają do wymienienia tytuły: „ Starlight”, „Jungle”, Sweet in The Night”, „ Brimighham Blues”. Każdy z nich to potencjalny przebój singlowy. Nawet taki „Believe Me Now” jest wstanie być dla kogoś najlepszą rzeczą jaką kiedykolwiek ktoś napisał i skomponował. A ja mu wierzę. Taka jest to płyta. ELO byli wtedy „na fali”. Świat oczekiwał płyty genialnej i taką dostał, co nie jest normą. Zazwyczaj po świetnej płycie, kolejna rozczarowuje. Sukces wydawniczy potwierdziła trasa koncertowa. Na frekwencję bez znaczenia miało to, czy odbywała się na starym czy nowym kontynencie. Zespołu słuchali wtedy wszyscy i to wszędzie.

                                                      Electric Light Orchestra - Mr Blue Sky

Okładka. To na niej po raz pierwszy pokazuje się logo grupy w postaci statku kosmicznego (2). (bazy kosmicznej ?). Rok ukazania się albumu to okres eksplozji fantastyką kosmiczną w pop kulturze. W maju premiera „Gwiezdnych wojen” i totalne szaleństwo, w październiku album, przypadek ? Kosmos był modny, był czymś nowym i każdy ulegał tej magii. Latający spodek z okładki tworzący logo wszedł już na stałe do wizerunku. Tworzy oprawy koncertów, pojawia się na wielu kolejnych albumach.

Album „Out of the Blue” z perspektywy czasu.

Po upływie lat od premiery oraz kolejnych płytach tych artystów a zwłaszcza Jeffa już wiemy, że albumem „Out of the Blue” zespół zamknął pewien rozdział. Stworzył dzieło doskonałe i w pewnej formie wypracowanej przez lata osiągnął absolutnie wszystko. Tego dalej bez zniżki formy nie dało się ciągnąć. Tym bardziej, że kusiły nowe, modne i świeże kierunki muzyczne, którym ulegali. Stąd zapewne kolejna płyta była już inna, czego spora część fanów nie chciała darować zespołowi ( temat na kolejną opowieść). Płyta uchodzi za największe osiągnięcie Electric Light Orchestra. Została według mnie perfekcyjnie wyprodukowana brzmieniowo. Moim zdaniem, w ogóle to były lata (1976 – 80), gdy producenci doszli do mistrzostwa w sposobie zapisu i masteringu dźwięku. Pod tym względem „Out of the Blue” jest dla mnie najlepiej wyprodukowanym i nagranym albumem wszech czasów. 

                                            Electric Light Orchestra - Sweet Talking Woman 

 

Track lista

01 - Turn To Stone

02 - It's Over

03 - Sweet Talking Woman

04 - Across The Border

05 - Night In The City

06 - Starlight

07 - Jungle

08 - Believe Me Now

09 - Steppin Out

10 - Standin In The Rain

11 - Big Wheels

12 - Summer And Lightning

13 - Mr. Blue Sky

14 - Sweet Is The Night

15 - The Whale

16 - Birmingham Blues

17 - Wild West Hero

 

Electric Light Orchestra - Turn to Stone

                                                  Electric Light Orchestra - Believe Me Now

                                         

 (1) Czy faktycznie była to gaśnica nie jestem pewien, aczkolwiek wielokrotnie wykorzystywano ją podczas koncertów, gdzie była przymocowana w pobliżu perkusji, gotowa i wykorzystywana w tym utworze.

 (2) Być może logo jako statek kosmiczny pojawiło się na singlu promującym. Nie sprawdzałem. Ale  nie sądzę by okładki do singli powstawały przed grafiką do longplaya.

Jesus and Mary Chain - jako godne polecenia - recenzja

 

*** 1/2

Grupa odkryta przeze mnie dość późno . W okresie jej blasku, czyli w latach 80tych, odpychało mnie od ich muzyki wszystko. Już sama nazwa zespołu była dla mnie jakoś mało strawna. Przełamanie nastąpiło w chwili oglądania filmu „Między słowami”,  gdzie w końcówce pojawia się „Just like honey”.  Film zresztą genialny. Potem poszło już z górki. Z początku mocno selekcjonowałem ich piosenki wybierając do słuchania z ich repertuaru te najmniej „brudne brzmieniowo”. Obecnie już dociera  do mnie wszystko co nagrali. Ktoś w Internecie napisał (niestety nie pamiętam gdzie to wyczytałem), że ich muzyka to melancholia podana w „czadowej” rockowej wersji. Chyba najlepsza definicja tego co słyszymy z ich płyt. 

 

Zanim o muzyce to troszkę moich odczuć odnośnie tekstów. Są dość  oszczędne przez  to w piosenkach  nie ma natłoku treści. Kluczowy przekaz  zazwyczaj zawiera się w jednym konkretnym wersie i nie koniecznie jest to fragment refrenu. Reszta słów bardziej tworzy tło dla podkreślenia przekazu. To jednak moje odczucia i daleki jestem by odważyć się dyskutować o tym szerzej. Nastroje w przekazie lirycznym dość mroczne,  jednocześnie nic spod znaku „no future”. Nikt również nie powinien zrobić sobie z tego soundtracku do próby „nauki latania” z pobliskiego wieżowca. Pojawia się czasami w tekstach optymizm, ale zawsze ma barwy przyciemnione. 

 

Muzyka. Z tym jest największy kłopot. Inspiracje słychać w niej w każdej nucie latami 60-tymi, ale wszystko jest okraszone formą już zdecydowanie trudniejszą w definicji. Ich muzyka to tak jakby zespół z początków ery rocka i grający presleyowskiego rock and rolla, nagle dostał zdecydowanie mocniejsze wzmacniacze, znał  już sposoby wykorzystania sprzężeń gitar i umiał to wszystko wykorzystać w studiu i na koncertach. Gdy dodamy do tego maniery wokalne Jima Reida, który świetnie balansuje pomiędzy Jimem Morrisonem a Robertem Smithem z The Cure, to otrzymujemy coś co brzmi jak The Byrds, czasem The Beach Boys, w połączeniu z The Cure, z domieszką The Velvet Underground. Brzmi skomplikowanie ? Może, ale z głośników nic pogmatwanego nie płynie. To po prostu rock. Sporo piosenek podlano hałaśliwą  psychodelią, przez co odnosi się wrażenie, graniczące z pewnością, że piosenki nie powstawały w głowach wolnych od "wspomagaczy". Wolałbym się nie mylić, gdyż w zasadzie boję się ludzi tworzących akurat  taką sztukę w sposób trzeźwy. Jest więc trochę mrocznego rock and rolla, ale jest też sporo rzeczy, spokojnie mogących spełniać nawet wymagania piosenek pop (przynajmniej w dzisiejszych czasach). 

 Kilka faktów. Grupa ze Szkocji z małej miejscowości nieopodal Glasgow. Zaistniała w 1983r i działała do 1999. W 2007 nastąpiła reaktywacja. Trzon jej tworzą bracia Jim i William Reid. Pierwsze próby miały miejsce w erze dominacji i fascynacji  punk rockiem i pewnie stąd ta charakterystyczna energia. Okrzyknięto ich nawet nowymi Sex Pistols ( Ja bym muzycznie nie przyrównał ich do Pistolsów). Zespołowi towarzyszyło w okresie początków szereg kontrowersji. A to nie bardzo podobały się teksty, a to tytuły zbyt prowokacyjne, a to zachowanie na scenie, a to przemoc wśród widowni koncertów, a to narkotyki, a to jeszcze pewnie kilka innych powodów by grupę mieszać z błotem. Zresztą nie tylko mieszać bo pojawiały się także i procesy prawne. Nie było łatwo.

Wydali  siedem płyt plus dodatkowo album zawierający tzw b-sajdy oraz co naturalne liczne składanki. Która płyta najlepsza ? Tu mam problem. Nie mam faworyta. Każda jest na poziomie co najmniej dobrym i każda zawiera wszystko, co w ich muzyce najlepsze. Nawet ostatnia, nagrana już w 2007r po reaktywacji brzmi  jakby w ogóle nie było pauzy. Wyróżniłbym tylko na tle pozostałych ich debiut „Psychocandy” z 1983r i to tylko z powodu tego, że był czymś nowym i to on zdefiniował styl grupy. Poza tym „Just like honey” oraz „Psychocandy”, piosenki z tego wydawnictwa stały się wizytówką, niestety mocno ograniczając  pogląd całościowy na twórczość.

 

Co lubię szczególnie od Jesus and Mary Chain (piosenki pochodzą z różnych albumów) 

 „Head On” z 1989r. Post punkowy numer z silnym akcentem klasycznego rock and rolla w ciut wolniejszym rytmie. Materiał przebojowy dla miłośników pop rocka. Całość ogólnie o nabieraniu ponownie pewności siebie. 


„Just like honey” z 1983r. Oparty na brzmieniu Phila Spectora z celowym muzycznym nawiązaniem do super hitu The Ronettes “ By my Baby”. Piosenka odzyskała drugą młodość i chyba również uzyskała nieśmiertelność za sprawą filmu „Lost in Translation” (w polskiej wersji „ Między słowami”). W zasadzie piosenka tworzy cały klimat filmu, pomimo że pojawia się w ostatniej scenie. Można zapomnieć całą fabułę, kreacje aktorskie ale tej piosenki nigdy. Jest niczym  „The End” Doorsów  w filmie „Czas apokalipsy”.


 

„My Girl” z 1993r. Cover grupy  The Temptations z 1964r . Podany  w oszczędnej,  spokojnej, urokliwej wersji. Aranżowany głównie przy pomocy gitary akustycznej. Leniwy wokal, barwa głosu. Wszystko sprawia, że otrzymujemy nową jakość. Niby niechlujną ale zabarwioną emocjami, których z powodu upływu czasu i zmian w modzie, w wersji z 1964r brakuje.


 

„I Hate Rock and Roll” z 1998r. Totalnie szalony numer rockowy, z hałasem, szumami, przesterem gitar, dynamiką punk rockową. Chwilami byle głośniej i jak najbardziej psychodelicznie. A przy tym wszystkim, w tym całym bałaganie jest melodia i przesłanie. Zrobić z hałasu sztukę ? Brawo.


„April Skies” z 1987r. Piękny, pop rockowy utwór. Piękna melodia, ciepły wokal (Jim ma fantastyczny głos) A wszystko zagrane tak, by każdy po pierwszych dwudziestu sekundach słuchania powiedział  wow!


 

i wiele, wiele, wiele innych 

Nie jest to wpis mający wyczerpać informacje o zespole i być źródłem wiedzy. Odsyłam do ludzi bardziej kompetentnych w tego rodzaju muzyce. W necie sporo znajdziecie. Pomijam też terminologię trochę na siłę tworzoną dla  różnych nurtów muzycznych (w tym przypadku - shoegaze). Pomijam współpracę z Sister Vanilla i wiele innych rzeczy. Napisałem Wam o nich, bo warto ich posłuchać, a trochę odnoszę wrażenie, że zespół spada do coraz większej niszy. Stąd i ta publikacja.

Jesus and Mary Chain to po prostu porządna dawka klasycznego rock and rolla, podanego w jego prostej formie. Reszta to tylko siła ekspresji braciszków Reid i jak już napisałem cytując „ kogoś”,  to spora dawka melancholii zagrana i zaśpiewana z rockowym czadem.