Translate

David Minasian - Random Act's of Beauty (2010) - recenzja

 

 **** 1/2

Ukazanie się tej płyty było dla mnie niespodzianką. Pomimo tego, że uważam się jako zdeklarowany zwolennik wielbłądzich dźwięków w pierwszej chwili nawet nie podejrzewałem, że ktokolwiek z Camela maczał w tym palce. Co prawda dźwięki słyszalne nie powinny pozostawiać złudzeń ale nauczony doświadczeniem z płytą zespołu Red Sand, jestem bardziej ostrożny w takich sądach. Sama postać Davida również wydawała mi się obca. Akurat nigdy nie przykładałem wagi do napisów pojawiających się na końcu koncertów DVD. Okazuje się, że w niektórych przypadkach to błąd, gdyż gdybym je czytał to wiedziałbym od razu, że ten bliżej nieznany mi gość to producent  wizyjnych koncertów Camela i osoba mocno związana z obozem Latimera. Teraz już, gdy od ponad dekady delektuję się tym krążkiem, jestem zdecydowanie mądrzejszy i o tym człowieku wiem znacznie więcej. Nawet specjalnie nie dziwi mnie, że producent, który zazwyczaj odpowiada za realizację i efekt końcowy sam nagrywa. Przeważnie bywa tak, że to muzyk po uzyskaniu rozgłosu staje się także po zebranym doświadczeniu producentem. Odwrotnie jest to sytuacja znacznie rzadsza. W przypadku Davida o tyle sprawa była łatwa, że jest to człowiek obdarzony talentem a także dysponuje on sporym warsztatem umiejętności instrumentalnych. Powstanie płyty było więc tylko kwestią czasu i naturalną kolejnością rzeczy. Ale o tym wiem teraz, wtenczas, gdy ją dopiero poznawałem nie byłem taki mądry. Płytę poznałem od utworu przedostatniego, czyli od "Summer's end". Może recenzja to nie miejsce gdzie opisuje się okoliczności poznania płyty, ale co tam. W końcu to mój blog i odstępstwo od zasady mi nie przeszkadza a inni niech cierpią czytając wywody.  Płytę poznawałem fragmentami dzięki audycji "Nawiedzone Studio" nadającej z Poznania z rozgłośni Radia Afera. Poznałem ją bardzo wybiórczo, bo w zasadzie tylko niewielką jej część tam zagrano. Wystarczyło jednak bym w ciągu najbliższych dni zdobył ją dla siebie już całą. Do dziś uważam, że to był jeden z moich najlepszych spontanicznych zakupów. Zazwyczaj kupuję muzykę w chwili, gdy znam całość i jestem pewien, że chcę to mieć. A jak przedstawia się całość ?

Płytę otwiera "Masquerade". Jest to ponad 12 minutowy utwór, gdzie swoją obecność zaznaczył i to znacznie sam Adrew Latimer z Camela. Nadał klimat całości po czym zwinął manatki i na dalszą część zostawił Davida już samego. Nie do końca samego bo z synem. Tak, Davidowi towarzyszy na tej płycie jego wówczas 20 letni syn Justin i to z tego co wyczytałem właśnie on odpowiada za gitarę solową. Na ile robi to dobrze słychać przez cały album. Absolutnie nie wyczuwam różnicy pomiędzy utworem, w którym zagrał Andrew a tymi co on. Ja co prawda mam pierwszy stopień słuchu, czyli jak grają to ja słyszę, że grają, ale naprawdę nie dostrzegam zmiany jakościowej pomiędzy tym co zagrał mistrz a Justin. Z pewnością bardzo w moich uszach to nobilituje tego młodego muzyka.


Album "Random Act's of Beauty" to ukłon dla fanów muzyki z okresu gdzie flet był podstawowym instrumentem kapeli rockowej. Co prawda na tej płycie nie ma go w ogóle, ale klimat całości nasuwa od razu skojarzenia z okresem progrocka początków lat 70tych. Ta płyta jest oparta tak dalece na brzmieniu grupy Camel, że bez przeszkód mogła by być nawet ich autorstwa. Ta muzyka nigdzie się nie spieszy. Jest tak leniwa jak godzina druga w nocy po ciężko przepracowanym dniu. Do tego daje ukojenie. Tak, to są dźwięki nocy. Artystyczne tchnienie muzyczne dla "klimaciarzy". Nie trzeba być tu nawet specjalnym fanem Camela, do którego ta płyta chyba zawsze będzie przyrównywana. Ta muzyka spodobała się wszystkim moim znajomym, którym miałem okazję to polecić. Dodam, że wśród nich zagorzałych rockowców nie było zbyt wielu. To najlepszy dowód na to, że to doskonała rzecz. Prawdziwa sztuka bowiem nie zna podziałów. Jeżeli coś jest piękne, to każdy to dostrzega. Całość zawiera tylko siedem utworów, co w przypadku takiej muzyki jest w zasadzie normą. Bez wątpienia dla mnie największą ozdobą tego krążka jest wspomniany już "Summer's end" i można zachwycać się otwierającym album utworem firmowanym przez samego Latimera, bo można i tego nie kwestionuję ale to właśnie. "Summer's End" ukazuje w całej krasie ten najpiękniejszy bajkowy styl gry na gitarze. Przepiękna melodia zniewala i nawet nie razi zbyt często pojawiający się w tym utworze ten sam motyw melodii. W jednym rzędzie śmiało postawiłbym tą gitarę z tą, którą znamy z "Snoow Goes". Na uwagę zasługuje także "Frozen in Time" znajdujący się w samym środku albumu. To najdłuższy utwór i najbardziej skomplikowany aranżacyjnie. Chyba najtrudniejszy w odbiorze z całości, jeśli w ogóle możemy mówić w przypadku tej płyty o czymś "trudnym w odbiorze". Wszystko ma lekkość "Śnieżnej gąski" i stworzone zostało by ukoić nasze zmysły. "Random Act's of Beauty" co można w wolnym tłumaczeniu zrozumieć jako "Przypadkowe fragmenty (odsłony) piękna" - Nic dodać nic ująć. Taka jest to płyta. By dopełnić całość opisu muszę dodać, że na tym krążku mamy także jeden instrumentalny utwór a sam epilog tworzy kompozycja "Dark Waters", która akurat mi bardziej koresponduje ze stylem The Moody Blues, ale jak już wspomniałem, ja mam "pierwszy stopień słuchu", więc i skojarzenia mogę mieć dziwne. W każdym bądź razie to przepiękny utwór na koniec płyty. Ta płyta była moim absolutnym numerem jeden z  płyt wydanych w 2010r i uważam że po kolejnych latach mało powstało rzeczy mogących zbliżyć się do niej  urodą muzyczną.

David Minasian - Summer's End


track lista

1. Masquerade (12:32)
2. Chambermaid (8:53)
3. Storming The Castle (5:29)
4. Blue Rain (7:44)
5. Frozen In Time (14:37)
6. Summer's End (8:00)
7. Dark Waters (5:12)

(z archiwum)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz