**** 1/2
Ukazanie się tej płyty było dla mnie niespodzianką. Pomimo tego, że
uważam się jako zdeklarowany zwolennik wielbłądzich dźwięków w
pierwszej chwili nawet nie podejrzewałem, że ktokolwiek z Camela maczał w
tym palce. Co prawda dźwięki słyszalne nie powinny pozostawiać złudzeń
ale nauczony doświadczeniem z płytą zespołu Red Sand, jestem bardziej
ostrożny w takich sądach. Sama postać Davida również wydawała mi się
obca. Akurat nigdy nie przykładałem wagi do napisów pojawiających się na
końcu koncertów DVD. Okazuje się, że w niektórych przypadkach to błąd,
gdyż gdybym je czytał to wiedziałbym od razu, że ten bliżej nieznany mi
gość to producent wizyjnych koncertów Camela i osoba mocno związana z
obozem Latimera. Teraz już, gdy od ponad dekady delektuję się tym krążkiem,
jestem zdecydowanie mądrzejszy i o tym człowieku wiem znacznie więcej.
Nawet specjalnie nie dziwi mnie, że producent, który zazwyczaj odpowiada
za realizację i efekt końcowy sam nagrywa. Przeważnie bywa tak, że to
muzyk po uzyskaniu rozgłosu staje się także po zebranym doświadczeniu
producentem. Odwrotnie jest to sytuacja znacznie rzadsza. W przypadku
Davida o tyle sprawa była łatwa, że jest to człowiek obdarzony talentem a
także dysponuje on sporym warsztatem umiejętności instrumentalnych.
Powstanie płyty było więc tylko kwestią czasu i naturalną kolejnością
rzeczy. Ale o tym wiem teraz, wtenczas, gdy ją dopiero poznawałem nie
byłem taki mądry. Płytę poznałem od utworu przedostatniego, czyli od
"Summer's end". Może recenzja to nie miejsce gdzie opisuje się
okoliczności poznania płyty, ale co tam. W końcu to mój blog i
odstępstwo od zasady mi nie przeszkadza a inni niech cierpią czytając
wywody. Płytę poznawałem fragmentami dzięki audycji "Nawiedzone Studio"
nadającej z Poznania z rozgłośni Radia Afera. Poznałem ją bardzo
wybiórczo, bo w zasadzie tylko niewielką jej część tam zagrano.
Wystarczyło jednak bym w ciągu najbliższych dni zdobył ją dla siebie już
całą. Do dziś uważam, że to był jeden z moich najlepszych
spontanicznych zakupów. Zazwyczaj kupuję muzykę w chwili, gdy znam
całość i jestem pewien, że chcę to mieć. A jak przedstawia się całość ?
Płytę otwiera "Masquerade". Jest to ponad 12 minutowy utwór, gdzie swoją
obecność zaznaczył i to znacznie sam Adrew Latimer z Camela. Nadał
klimat całości po czym zwinął manatki i na dalszą część zostawił Davida
już samego. Nie do końca samego bo z synem. Tak, Davidowi towarzyszy na
tej płycie jego wówczas 20 letni syn Justin i to z tego co wyczytałem
właśnie on odpowiada za gitarę solową. Na ile robi to dobrze słychać
przez cały album. Absolutnie nie wyczuwam różnicy pomiędzy utworem, w
którym zagrał Andrew a tymi co on. Ja co prawda mam pierwszy stopień
słuchu, czyli jak grają to ja słyszę, że grają, ale naprawdę nie
dostrzegam zmiany jakościowej pomiędzy tym co zagrał mistrz a Justin. Z
pewnością bardzo w moich uszach to nobilituje tego młodego muzyka.
Album "Random Act's of Beauty" to ukłon dla fanów muzyki z okresu gdzie flet był podstawowym instrumentem kapeli rockowej. Co prawda na tej płycie nie ma go w ogóle, ale klimat całości nasuwa od razu skojarzenia z okresem progrocka początków lat 70tych. Ta płyta jest oparta tak dalece na brzmieniu grupy Camel, że bez przeszkód mogła by być nawet ich autorstwa. Ta muzyka nigdzie się nie spieszy. Jest tak leniwa jak godzina druga w nocy po ciężko przepracowanym dniu. Do tego daje ukojenie. Tak, to są dźwięki nocy. Artystyczne tchnienie muzyczne dla "klimaciarzy". Nie trzeba być tu nawet specjalnym fanem Camela, do którego ta płyta chyba zawsze będzie przyrównywana. Ta muzyka spodobała się wszystkim moim znajomym, którym miałem okazję to polecić. Dodam, że wśród nich zagorzałych rockowców nie było zbyt wielu. To najlepszy dowód na to, że to doskonała rzecz. Prawdziwa sztuka bowiem nie zna podziałów. Jeżeli coś jest piękne, to każdy to dostrzega. Całość zawiera tylko siedem utworów, co w przypadku takiej muzyki jest w zasadzie normą. Bez wątpienia dla mnie największą ozdobą tego krążka jest wspomniany już "Summer's end" i można zachwycać się otwierającym album utworem firmowanym przez samego Latimera, bo można i tego nie kwestionuję ale to właśnie. "Summer's End" ukazuje w całej krasie ten najpiękniejszy bajkowy styl gry na gitarze. Przepiękna melodia zniewala i nawet nie razi zbyt często pojawiający się w tym utworze ten sam motyw melodii. W jednym rzędzie śmiało postawiłbym tą gitarę z tą, którą znamy z "Snoow Goes". Na uwagę zasługuje także "Frozen in Time" znajdujący się w samym środku albumu. To najdłuższy utwór i najbardziej skomplikowany aranżacyjnie. Chyba najtrudniejszy w odbiorze z całości, jeśli w ogóle możemy mówić w przypadku tej płyty o czymś "trudnym w odbiorze". Wszystko ma lekkość "Śnieżnej gąski" i stworzone zostało by ukoić nasze zmysły. "Random Act's of Beauty" co można w wolnym tłumaczeniu zrozumieć jako "Przypadkowe fragmenty (odsłony) piękna" - Nic dodać nic ująć. Taka jest to płyta. By dopełnić całość opisu muszę dodać, że na tym krążku mamy także jeden instrumentalny utwór a sam epilog tworzy kompozycja "Dark Waters", która akurat mi bardziej koresponduje ze stylem The Moody Blues, ale jak już wspomniałem, ja mam "pierwszy stopień słuchu", więc i skojarzenia mogę mieć dziwne. W każdym bądź razie to przepiękny utwór na koniec płyty. Ta płyta była moim absolutnym numerem jeden z płyt wydanych w 2010r i uważam że po kolejnych latach mało powstało rzeczy mogących zbliżyć się do niej urodą muzyczną.
track lista
1. Masquerade (12:32)
2. Chambermaid (8:53)
3. Storming The Castle (5:29)
4. Blue Rain (7:44)
5. Frozen In Time (14:37)
6. Summer's End (8:00)
7. Dark Waters (5:12)
(z archiwum)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz