Translate

Jesus and Mary Chain - jako godne polecenia - recenzja

 

*** 1/2

Grupa odkryta przeze mnie dość późno . W okresie jej blasku, czyli w latach 80tych, odpychało mnie od ich muzyki wszystko. Już sama nazwa zespołu była dla mnie jakoś mało strawna. Przełamanie nastąpiło w chwili oglądania filmu „Między słowami”,  gdzie w końcówce pojawia się „Just like honey”.  Film zresztą genialny. Potem poszło już z górki. Z początku mocno selekcjonowałem ich piosenki wybierając do słuchania z ich repertuaru te najmniej „brudne brzmieniowo”. Obecnie już dociera  do mnie wszystko co nagrali. Ktoś w Internecie napisał (niestety nie pamiętam gdzie to wyczytałem), że ich muzyka to melancholia podana w „czadowej” rockowej wersji. Chyba najlepsza definicja tego co słyszymy z ich płyt. 

 

Zanim o muzyce to troszkę moich odczuć odnośnie tekstów. Są dość  oszczędne przez  to w piosenkach  nie ma natłoku treści. Kluczowy przekaz  zazwyczaj zawiera się w jednym konkretnym wersie i nie koniecznie jest to fragment refrenu. Reszta słów bardziej tworzy tło dla podkreślenia przekazu. To jednak moje odczucia i daleki jestem by odważyć się dyskutować o tym szerzej. Nastroje w przekazie lirycznym dość mroczne,  jednocześnie nic spod znaku „no future”. Nikt również nie powinien zrobić sobie z tego soundtracku do próby „nauki latania” z pobliskiego wieżowca. Pojawia się czasami w tekstach optymizm, ale zawsze ma barwy przyciemnione. 

 

Muzyka. Z tym jest największy kłopot. Inspiracje słychać w niej w każdej nucie latami 60-tymi, ale wszystko jest okraszone formą już zdecydowanie trudniejszą w definicji. Ich muzyka to tak jakby zespół z początków ery rocka i grający presleyowskiego rock and rolla, nagle dostał zdecydowanie mocniejsze wzmacniacze, znał  już sposoby wykorzystania sprzężeń gitar i umiał to wszystko wykorzystać w studiu i na koncertach. Gdy dodamy do tego maniery wokalne Jima Reida, który świetnie balansuje pomiędzy Jimem Morrisonem a Robertem Smithem z The Cure, to otrzymujemy coś co brzmi jak The Byrds, czasem The Beach Boys, w połączeniu z The Cure, z domieszką The Velvet Underground. Brzmi skomplikowanie ? Może, ale z głośników nic pogmatwanego nie płynie. To po prostu rock. Sporo piosenek podlano hałaśliwą  psychodelią, przez co odnosi się wrażenie, graniczące z pewnością, że piosenki nie powstawały w głowach wolnych od "wspomagaczy". Wolałbym się nie mylić, gdyż w zasadzie boję się ludzi tworzących akurat  taką sztukę w sposób trzeźwy. Jest więc trochę mrocznego rock and rolla, ale jest też sporo rzeczy, spokojnie mogących spełniać nawet wymagania piosenek pop (przynajmniej w dzisiejszych czasach). 

 Kilka faktów. Grupa ze Szkocji z małej miejscowości nieopodal Glasgow. Zaistniała w 1983r i działała do 1999. W 2007 nastąpiła reaktywacja. Trzon jej tworzą bracia Jim i William Reid. Pierwsze próby miały miejsce w erze dominacji i fascynacji  punk rockiem i pewnie stąd ta charakterystyczna energia. Okrzyknięto ich nawet nowymi Sex Pistols ( Ja bym muzycznie nie przyrównał ich do Pistolsów). Zespołowi towarzyszyło w okresie początków szereg kontrowersji. A to nie bardzo podobały się teksty, a to tytuły zbyt prowokacyjne, a to zachowanie na scenie, a to przemoc wśród widowni koncertów, a to narkotyki, a to jeszcze pewnie kilka innych powodów by grupę mieszać z błotem. Zresztą nie tylko mieszać bo pojawiały się także i procesy prawne. Nie było łatwo.

Wydali  siedem płyt plus dodatkowo album zawierający tzw b-sajdy oraz co naturalne liczne składanki. Która płyta najlepsza ? Tu mam problem. Nie mam faworyta. Każda jest na poziomie co najmniej dobrym i każda zawiera wszystko, co w ich muzyce najlepsze. Nawet ostatnia, nagrana już w 2007r po reaktywacji brzmi  jakby w ogóle nie było pauzy. Wyróżniłbym tylko na tle pozostałych ich debiut „Psychocandy” z 1983r i to tylko z powodu tego, że był czymś nowym i to on zdefiniował styl grupy. Poza tym „Just like honey” oraz „Psychocandy”, piosenki z tego wydawnictwa stały się wizytówką, niestety mocno ograniczając  pogląd całościowy na twórczość.

 

Co lubię szczególnie od Jesus and Mary Chain (piosenki pochodzą z różnych albumów) 

 „Head On” z 1989r. Post punkowy numer z silnym akcentem klasycznego rock and rolla w ciut wolniejszym rytmie. Materiał przebojowy dla miłośników pop rocka. Całość ogólnie o nabieraniu ponownie pewności siebie. 


„Just like honey” z 1983r. Oparty na brzmieniu Phila Spectora z celowym muzycznym nawiązaniem do super hitu The Ronettes “ By my Baby”. Piosenka odzyskała drugą młodość i chyba również uzyskała nieśmiertelność za sprawą filmu „Lost in Translation” (w polskiej wersji „ Między słowami”). W zasadzie piosenka tworzy cały klimat filmu, pomimo że pojawia się w ostatniej scenie. Można zapomnieć całą fabułę, kreacje aktorskie ale tej piosenki nigdy. Jest niczym  „The End” Doorsów  w filmie „Czas apokalipsy”.


 

„My Girl” z 1993r. Cover grupy  The Temptations z 1964r . Podany  w oszczędnej,  spokojnej, urokliwej wersji. Aranżowany głównie przy pomocy gitary akustycznej. Leniwy wokal, barwa głosu. Wszystko sprawia, że otrzymujemy nową jakość. Niby niechlujną ale zabarwioną emocjami, których z powodu upływu czasu i zmian w modzie, w wersji z 1964r brakuje.


 

„I Hate Rock and Roll” z 1998r. Totalnie szalony numer rockowy, z hałasem, szumami, przesterem gitar, dynamiką punk rockową. Chwilami byle głośniej i jak najbardziej psychodelicznie. A przy tym wszystkim, w tym całym bałaganie jest melodia i przesłanie. Zrobić z hałasu sztukę ? Brawo.


„April Skies” z 1987r. Piękny, pop rockowy utwór. Piękna melodia, ciepły wokal (Jim ma fantastyczny głos) A wszystko zagrane tak, by każdy po pierwszych dwudziestu sekundach słuchania powiedział  wow!


 

i wiele, wiele, wiele innych 

Nie jest to wpis mający wyczerpać informacje o zespole i być źródłem wiedzy. Odsyłam do ludzi bardziej kompetentnych w tego rodzaju muzyce. W necie sporo znajdziecie. Pomijam też terminologię trochę na siłę tworzoną dla  różnych nurtów muzycznych (w tym przypadku - shoegaze). Pomijam współpracę z Sister Vanilla i wiele innych rzeczy. Napisałem Wam o nich, bo warto ich posłuchać, a trochę odnoszę wrażenie, że zespół spada do coraz większej niszy. Stąd i ta publikacja.

Jesus and Mary Chain to po prostu porządna dawka klasycznego rock and rolla, podanego w jego prostej formie. Reszta to tylko siła ekspresji braciszków Reid i jak już napisałem cytując „ kogoś”,  to spora dawka melancholii zagrana i zaśpiewana z rockowym czadem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz