Translate

David Minasian - Random Act's of Beauty (2010) - recenzja

 

 **** 1/2

Ukazanie się tej płyty było dla mnie niespodzianką. Pomimo tego, że uważam się jako zdeklarowany zwolennik wielbłądzich dźwięków w pierwszej chwili nawet nie podejrzewałem, że ktokolwiek z Camela maczał w tym palce. Co prawda dźwięki słyszalne nie powinny pozostawiać złudzeń ale nauczony doświadczeniem z płytą zespołu Red Sand, jestem bardziej ostrożny w takich sądach. Sama postać Davida również wydawała mi się obca. Akurat nigdy nie przykładałem wagi do napisów pojawiających się na końcu koncertów DVD. Okazuje się, że w niektórych przypadkach to błąd, gdyż gdybym je czytał to wiedziałbym od razu, że ten bliżej nieznany mi gość to producent  wizyjnych koncertów Camela i osoba mocno związana z obozem Latimera. Teraz już, gdy od ponad dekady delektuję się tym krążkiem, jestem zdecydowanie mądrzejszy i o tym człowieku wiem znacznie więcej. Nawet specjalnie nie dziwi mnie, że producent, który zazwyczaj odpowiada za realizację i efekt końcowy sam nagrywa. Przeważnie bywa tak, że to muzyk po uzyskaniu rozgłosu staje się także po zebranym doświadczeniu producentem. Odwrotnie jest to sytuacja znacznie rzadsza. W przypadku Davida o tyle sprawa była łatwa, że jest to człowiek obdarzony talentem a także dysponuje on sporym warsztatem umiejętności instrumentalnych. Powstanie płyty było więc tylko kwestią czasu i naturalną kolejnością rzeczy. Ale o tym wiem teraz, wtenczas, gdy ją dopiero poznawałem nie byłem taki mądry. Płytę poznałem od utworu przedostatniego, czyli od "Summer's end". Może recenzja to nie miejsce gdzie opisuje się okoliczności poznania płyty, ale co tam. W końcu to mój blog i odstępstwo od zasady mi nie przeszkadza a inni niech cierpią czytając wywody.  Płytę poznawałem fragmentami dzięki audycji "Nawiedzone Studio" nadającej z Poznania z rozgłośni Radia Afera. Poznałem ją bardzo wybiórczo, bo w zasadzie tylko niewielką jej część tam zagrano. Wystarczyło jednak bym w ciągu najbliższych dni zdobył ją dla siebie już całą. Do dziś uważam, że to był jeden z moich najlepszych spontanicznych zakupów. Zazwyczaj kupuję muzykę w chwili, gdy znam całość i jestem pewien, że chcę to mieć. A jak przedstawia się całość ?

Płytę otwiera "Masquerade". Jest to ponad 12 minutowy utwór, gdzie swoją obecność zaznaczył i to znacznie sam Adrew Latimer z Camela. Nadał klimat całości po czym zwinął manatki i na dalszą część zostawił Davida już samego. Nie do końca samego bo z synem. Tak, Davidowi towarzyszy na tej płycie jego wówczas 20 letni syn Justin i to z tego co wyczytałem właśnie on odpowiada za gitarę solową. Na ile robi to dobrze słychać przez cały album. Absolutnie nie wyczuwam różnicy pomiędzy utworem, w którym zagrał Andrew a tymi co on. Ja co prawda mam pierwszy stopień słuchu, czyli jak grają to ja słyszę, że grają, ale naprawdę nie dostrzegam zmiany jakościowej pomiędzy tym co zagrał mistrz a Justin. Z pewnością bardzo w moich uszach to nobilituje tego młodego muzyka.


Album "Random Act's of Beauty" to ukłon dla fanów muzyki z okresu gdzie flet był podstawowym instrumentem kapeli rockowej. Co prawda na tej płycie nie ma go w ogóle, ale klimat całości nasuwa od razu skojarzenia z okresem progrocka początków lat 70tych. Ta płyta jest oparta tak dalece na brzmieniu grupy Camel, że bez przeszkód mogła by być nawet ich autorstwa. Ta muzyka nigdzie się nie spieszy. Jest tak leniwa jak godzina druga w nocy po ciężko przepracowanym dniu. Do tego daje ukojenie. Tak, to są dźwięki nocy. Artystyczne tchnienie muzyczne dla "klimaciarzy". Nie trzeba być tu nawet specjalnym fanem Camela, do którego ta płyta chyba zawsze będzie przyrównywana. Ta muzyka spodobała się wszystkim moim znajomym, którym miałem okazję to polecić. Dodam, że wśród nich zagorzałych rockowców nie było zbyt wielu. To najlepszy dowód na to, że to doskonała rzecz. Prawdziwa sztuka bowiem nie zna podziałów. Jeżeli coś jest piękne, to każdy to dostrzega. Całość zawiera tylko siedem utworów, co w przypadku takiej muzyki jest w zasadzie normą. Bez wątpienia dla mnie największą ozdobą tego krążka jest wspomniany już "Summer's end" i można zachwycać się otwierającym album utworem firmowanym przez samego Latimera, bo można i tego nie kwestionuję ale to właśnie. "Summer's End" ukazuje w całej krasie ten najpiękniejszy bajkowy styl gry na gitarze. Przepiękna melodia zniewala i nawet nie razi zbyt często pojawiający się w tym utworze ten sam motyw melodii. W jednym rzędzie śmiało postawiłbym tą gitarę z tą, którą znamy z "Snoow Goes". Na uwagę zasługuje także "Frozen in Time" znajdujący się w samym środku albumu. To najdłuższy utwór i najbardziej skomplikowany aranżacyjnie. Chyba najtrudniejszy w odbiorze z całości, jeśli w ogóle możemy mówić w przypadku tej płyty o czymś "trudnym w odbiorze". Wszystko ma lekkość "Śnieżnej gąski" i stworzone zostało by ukoić nasze zmysły. "Random Act's of Beauty" co można w wolnym tłumaczeniu zrozumieć jako "Przypadkowe fragmenty (odsłony) piękna" - Nic dodać nic ująć. Taka jest to płyta. By dopełnić całość opisu muszę dodać, że na tym krążku mamy także jeden instrumentalny utwór a sam epilog tworzy kompozycja "Dark Waters", która akurat mi bardziej koresponduje ze stylem The Moody Blues, ale jak już wspomniałem, ja mam "pierwszy stopień słuchu", więc i skojarzenia mogę mieć dziwne. W każdym bądź razie to przepiękny utwór na koniec płyty. Ta płyta była moim absolutnym numerem jeden z  płyt wydanych w 2010r i uważam że po kolejnych latach mało powstało rzeczy mogących zbliżyć się do niej  urodą muzyczną.

David Minasian - Summer's End


track lista

1. Masquerade (12:32)
2. Chambermaid (8:53)
3. Storming The Castle (5:29)
4. Blue Rain (7:44)
5. Frozen In Time (14:37)
6. Summer's End (8:00)
7. Dark Waters (5:12)

(z archiwum)

Electric Light Orchestra - Time (1981) - recenzja

 

 ***** 1/2

W jaki sposób wybrać się motyką na Księżyc? To proste, wystarczy wziąć i napisać dobrą i zadowalającą wszystkich recenzję płyty Time zespołu Electric Light Orchestra. Obie rzeczy są na równi wykonalne. Można się długo spierać o to, czy jest to najlepsza płyta tego zespołu, czy nie. Być może faktycznie najlepszą jest jedna z wcześniejszych jak choćby Out Of The Blue (1977) czy The New World Record (1976). Można się spierać także o to, ile w tej płycie jest jeszcze rocka, a ile już muzyki disco. W ogóle można podważyć nawet to, czy ta płyta to jeszcze ELO, czy już tylko Jeff Lynne?

Według mnie czynione przez różnych słuchaczy zarzuty oraz powstające wątpliwości są zasadne, ale postanowiłem, że nie będę się nimi zajmował. Płyta Time była tym samym dla ELO, co dla Pink Floydów – The Wall. Płytą najbardziej genialną w całej swojej dyskografii, aczkolwiek chyba jednak od strony artystycznej nie najlepszą. Geniusz tej płyty polega (oprócz samej muzyki, o czym będzie za chwilę) na tym, że jak żaden inny album idealnie trafił w czas. Wstrzelił się swoją stylistyką tuż przed eksplozją new romantic, ale już po największej fali punka i new wave. Co istotne, świat był już gotowy na zmiany. Owszem z historii wiemy, że moda poszła bardziej skrajnym torem, kreując nowych romantyków jako ten główny nurt (oczywiście w szeroko pojętym znaczeniu tego brzmienia).

Time wpisuje się doskonale w interwał czasowy, jaki się utworzył właśnie w 1981 roku dla takiej muzyki. W zasadzie ten album muzycznie otwiera ósmą dekadę, od strony tego, co nas w niej będzie czekać. Ponownie można by dyskutować o tym, że romantycy byli szybsi i im się należy pierwszeństwo. Owszem byli, ale to ELO trafiło do masowego odbiorcy. By rozwiać dyskusje w tej kwestii, wystarczy sięgnąć po wczesne płyty romantyków. Łatwo dostrzec, że oprócz przebojów singlowych mało było tam muzyki „dla wszystkich”. Teraz czas na trochę banałów, ale bez nich całość tego tekstu nie byłaby kompletna.


Time jest concept albumem, co w sferze muzyki popularnej raczej było nowością. Wszystko co zostało na nim nagrane, jest autorstwa frontmana i wtedy już lidera zespołu Jeffa Lynna (z naciskiem na słowo już). Ogólnie całość jest o poszukiwaniu siebie, zagubieniu w przyszłości, ale także o nadziei i wierności sobie samemu. Płyta pojawiła się w sierpniu 1981 roku, ale ja kojarzę ją dopiero z rokiem 1982, bo dopiero wtedy ją poznałem. Pamiętam szok, jakiego doznałem słuchając ją pierwszy raz. Była tak inna od wszystkiego do tej pory pod względem brzmienia, że nie da się tego opisać. Teraz już wiem, że za tym stało użycie po raz pierwszy na świecie magnetofonu o 32 ścieżkach (do zapisu komercyjnego). Zastanawiałem się wtedy dlaczego inni artyści na płytach tak nie grają tzn. tak nie brzmią?

Electric Light Orchestra - Twilight


Płytę otwiera Prolog, który przenosi nas w czasie do roku 2095. Po chwili, fajnym efekciarskim przejściem perkusyjnym następuje pierwsza eksplozja, a mianowicie utwór pod tytułem Zmierzch. „Schodzisz ku mnie przez niebiosa, zmierzch, chciałbym się zatrzymać, zmierzch – dałem czas by skradli moją pamięć”– to fragment pochodzący z piosenki Twilight, którą przez lata najbardziej ceniłem z całości tego albumu. Chyba sam Jeff także ma słabość do tej kompozycji, gdyż jako jedyną włączył do tracklisty piosenek, jakie wykonał na koncercie, który odbył się w czerwcu 2017 roku na londyńskim Wembley i był pewnym podsumowaniem całej jego działalności.

 
Electric Light Orchestra - Ticket to the moon 

Piosenki na całym albumie nie posiadają tzw. ścieżki ciszy pomiędzy utworami, więc w tle jak echo pobrzmiewa jeszcze końcówka, gdy brutalnie i bardzo dynamicznie pojawia się Yours Truly, 2095. Tutaj już nie mamy wątpliwości. Jesteśmy w 2095 roku i znajdujemy się na pokładzie wahadłowca, do tego ze wszystkimi innym dobrodziejstwami i osiągnięciami XXI wieku. Oprócz tej całej technologii mamy jednak coś, co różni nas od maszyn i komputerów. Mamy własne marzenia, pamięć i tęsknotę do drugiego człowieka. W tej piosence Jeff jest prorokiem bo zważywszy na rok kiedy ją napisał (1981), potrafił przewidzieć coraz większe uzależnienie ludzi od komputerów. Czyni to w zawartej w pytaniach przestrodze: „Czy tego właśnie chcesz? Takiego życia, gdzie miłość produkowana jest przez IBM?” Zresztą sam tytuł Twój prawdziwy 2095 stwarza refleksję o pewnym dualizmie życia w korelacji z techniką i że nasz bohater potrafi pozostać dalej człowiekiem, pomimo roku 2095.


Po tych dwóch ucztach muzycznych, pod względem brzmienia i dynamiki, nadchodzi wreszcie ten czas na wyrównanie nastroju i zwolnienie tempa. Pojawia się pierwsza absolutna perła nad perłami Ticket To The Moon. Jakże obecnie jest mi bliski ten tekst. Posłuchajcie jak Jeff nostalgicznie i ze sporą dawką romantyzmu, już w 1981 roku potrafił zaśpiewać o latach 80 z perspektywy przyszłości. Czyzby prorok ?. „Pamiętam stare poczciwe lata 80. gdy wszystko było nieskomplikowane, chciałbym móc wrócić do tamtych czasów, dostałem bilet na Księżyc”. To tylko fragment, ale cały tekst jest przepojony tęsknotą za młodością. Z perspektywy czasu, myślę, że lepiej nie mógł tego ująć. Im bardziej człowiek zagłębia się w treść, tym więcej odkrywa swoich wspomnień. Kolejne proroctwo? Trudno jest po wysłuchaniu tej piosenki przejść ot tak sobie od razu do kolejnej. Lynne to czuł, dlatego po tym monumencie postawił na muzykę lekką, łatwą i przyjemną.

Kompozycja The Way Life’s Meant To Be brzmi jakby wyszła spod palców McCartneya i Lennona. Zresztą nawet beatlesowskie patenty z chórkami zostały zachowane w niej bardzo wyraźnie. Ta lekkość całości od strony muzycznej okraszona jest jednak ważną kwestią, jakim jest sens życia i zagubienie. Ponownie odzywa się tu tęsknota za początkiem lat 80. Zauważyłem, że wspólną cechą dla większości tekstów jest ich adresat. Wynika z nich, że jest nim często tajemnicza dziewczyna, choć występuje w różnych rolach: sumienia, idealizowanej postaci, pragnienia miłości.


Utwór zamykający w oryginale, czyli na płycie winylowej stronę A to Another Heart Breaks. Utwór instrumentalny. Pamiętam, że w radiu tłumaczono to jako kolejny atak serca, ale równie dobrze może to oznaczać kolejny zawód i złamane serce. W podkładzie mamy co prawda bicie serca nadające rytm utworowi, ale z uwagi na kontekst całego albumu, skłaniam się bardziej do tłumaczenia przekazu jako incydentu sercowego „wziętym” uczuciowo, a nie medycznie. Choć liczenie bicia serca też jest wymowne.


Obracamy winyla na drugą stronę. Po kilku trzaskach (płyta wszak od 1981 roku „kilka” razy została przesłuchana) słyszymy szum deszczu i zaczynają płynąć dźwięki, za jakie ludzie Jeffa pokochali bezgranicznie. Rain Is Falling to specyficzne połączenie bardzo czystego, nie siłowego wokalu z piękną melodią oraz z tekstem, który wydaje się idealnie wpasowany w muzykę. Oczywiście (skoro to concept) jest to kolejna kompozycja nasączona tęsknotą. Tutaj po raz pierwszy w tekście pojawia się próba odmiany, powrotu, uczynienia czegoś, co by mogło zmienić to całe zło, jakie przyniosły nowe czasy.

From The End Of The World czyli druga pozycja na B-sajdzie to próba pokazania sprzecznych emocji, pojawiającego się dysonansu, oraz również chęć nawiązania kontaktu z kimś podobnie czującym jak on. Ponownie wizjonerstwo z górnej półki. Ile trzeba mieć wyobraźni, by wpaść na pomysł wysłania swojego snu z końca świata. Ten utwór to zmutowany syntezatorami rock and roll w ujęciu wręcz klasycznym, od którego nigdy Jeff nie stronił. Praktycznie, gdyby w tym momencie album się skończył, to i tak byłby już doskonałą całością. Mniej więcej w tej okolicy czasowej większość, nawet bardzo dobrych albumów klęka. W przypadku Time absolutnie nie obserwujemy spadku ani zmęczenia słuchaniem.


Chciałoby się tylko krzyczeć: jeszcze, jeszcze, a to „jeszcze” to aż cztery kompozycje. The Lights Go Down będąca krytyką życia, jakie nam szykują inni w przyszłości. Przynajmniej ja tak odebrałem te słowa:„All your dreams have flown awal”. Warto zwrócić uwagę na brzmienie gitary. Czy to nie czyste brzmienie rodem ze stylu rockabilly lub coutry music? Przypadek? Sama kompozycja z tymi stylami nie ma nic wspólnego, ale gitara?
Electric Light Orchestra - Here is The News

Wybaczcie tę refleksję, ale natłok informacji w tej recenzji idealnie współgra z tematyką kolejnego hitu z tego albumu Here Is The News. Kolejna krytyka życia w pędzie, w natłoku informacji i wszędobylskiego szumu medialnego. Utwór bardzo dynamiczny i pamiętam, że lansowany w owych czasach. Dla mnie to najsłabszy punkt tej płyty o ile w ogóle można cokolwiek na niej nazwać czymś słabszym.


Po tym chaosie informacyjnym z Here Is The News następuje kulminacyjny moment tego albumu. Otóż absolutnie dla mnie numer jeden tej płyty. „Powinieneś być taki szczęśliwy, powinieneś być tak radosny, więc czemu jesteś taki samotny, jesteś człowiekiem 21 wieku”. Tak, to właśnie fragment tekstu 21st Century Man. Spotkałem się z opinią, że piosenka powstała jakoby w hołdzie Johnowi Lennonowi, po jego śmierci i celowo jest w klimacie lennonowskim. Trudno mi się odnieść do tego, bo nie mam wiarygodnych źródeł. Tak żartobliwie ujmując, skoro John także potrafił stworzyć w swoich piosenkach człowieka, ale takiego „znikąd”, to jakiś wspólny mianownik można znaleźć. Druga sprawa, że według mnie jedyną osobą mogącą skomponować taką piosenkę oprócz Lynne’a, mógłby być tylko John.

Electric Light Orchestra - 21st  Century Man
(nie istnieje oficjalnie klip do tej piosenki - ktoś zrobił samoróbkę)


W tym artystycznym odcieniu w zasadzie następuje wewnętrzna przemiana, odrzucone zostaje zakłamanie i narzucane nowe wzorce. Następuje ogólne rozgoryczenie przyszłością. Rozczarowanie nowymi czasami na całej płycie dominuje, choć warto zaznaczyć, że zawsze utrzymano tu pewien balans. Krytycznym tekstom towarzyszą pogodne melodie, zaś tym niosącym nadzieję, przeważnie liryczne nuty.


Aby nie było zbyt dużo refleksji na tej płycie, po wielkim patosie człowieka XXI wieku Jeff zapragnął, by album dostarczył pozytywnego kopa i stąd pomysł, by zaraz po wzniosłościach wylecieć z rock 'n’ rollem o rodowodzie czysto z lat 50. Trochę zalatuje on Don’t Bring Me Down z LP Discovery. O czym więc jest ta piosenka skoro miała dać optymistycznego kopa? Jest o marzeniach, a w zasadzie Jeff zagrzewa w niej do realizowania swoich marzeń, to Hold On Tight. Swoistym smaczkiem jest użycie we fragmencie tekstu języka francuskiego (ponownie odwołanie do Beatlesów – Michele). Piosenka stała się w owych czasach największym przebojem z tej płyty. Dziś jakby z całości najbardziej trąci myszką, ale trzeba dodać – od pierwszej do ostatniej nuty to materiał skazany na sukces i wielki przebój.

Całość płyty zamyka Epilog (skoro był Prolog) spinając w jedną klamrę całość. W epilogu mamy ponowne nawiązanie do piosenki człowieka XXI wieku, zarówno muzycznie, jak i tekstowo. Jak na epilog przystało niesie nam podsumowanie wyrażone w tekście „Powinieneś być szczęśliwy i zadowolony – człowieku 21 wieku. Chociaż myślisz o przyszłości, to ciągle błądzisz po ścieżkach swego smutku”.


Album Time z perspektywy czasu

Od czasu gdy poznałem Time minęło ponad 40 lat. Od 40 ponad lat jest to dla mnie najważniejsza płyta życia. Produkt doskonały – skończony – kompletny. Genialny od strony realizatorskiej, jak i artystycznej, choć artyzm zbudowany jest tu na kiczu. Ale kiczu nieświadomym, gdyż w owych czasach raczej zabieg ten nie był celowy, a sama płyta wyznaczała wielki krok naprzód. Niestety świat poszedł inną drogą, a Jeff nigdy już nie powtórzył sukcesu tej płyty. Mimo, że kolejna należała również do udanych, to już nie był ten czas.

Dalsze losy Time są dla mnie niezrozumiałe. W większości rankingów światowych płyta jest pomijana na korzyść wcześniejszych dokonań. Sam Jeff na koncertach omija wykonywanie piosenek z tej płyty. Gdzieś słyszałem w wersji live Ticket to the Moon, całkiem niedawno Twigliht. No cóż, uważam, że Jeff nie ma się czego wstydzić, bo przyjdą jeszcze czasy, może właśnie w tym 2095 roku, że album ten przeżyje swoją kolejną młodość, choć czy on się w ogóle starzeje?


Tracklista winyla Time (1981)
strona A
Prologue – 1:16
Twilight – 3:42
Yours Truly, 2095 – 3:11
Ticket to the Moon – 4:07
The Way Life’s Meant To Be – 3:48
Another Heart Breaks – 4:38

strona B
Rain Is Falling – 3:55
From The End Of The World – 3:16
The Lights Go Down – 3:33
Here Is The News – 3:50
21st Century Man – 4:03
Hold On Tight – 3:18
Epilogue – 1:31

Płyta wydana została w sierpniu 1981 roku, a nagrano ją w składzie: Jeff Lynne, Bev Bevan, Richard Tandy, Kelly Groucutt. Producentem oczywiście sam Jeff Lynne, a nagrania dokonano jak to było wtenczas modnie w Niemczech. Wydana została wpierw w Stanach Zjednoczonych, a w Anglii miesiąc później. W USA otarła się tylko o listy hitów, zaś w Europie poszalała na całego. U nas w kraju piosenki z płyty Time gościły na liście przebojów programu I (Trójkowej listy jeszcze nie było). Płyta była promowana przez ELO trasą koncertową Time tour. Okres wydania tej płyty to również czas największej popularności tej grupy w Polsce. Audycje radiowe na przemian nadawały cykle programów prezentując całą dyskografię zespołu. Trwało to prawie aż do wydania kolejnego albumu Secret Messages (1983), ale to już temat na zupełnie inną opowieść.

(z archiwum)



Odrodzenie bloga Jadis

 

Pewnego dnia miałem objawienie. Ukazał mi się mistrz Bareja i rzekł. "Wiesz co zrobi ten twój Blog ? On odpowie żywotnym potrzebom całego społeczeństwa. To będzie Blog na skalę Twoich możliwości. Ty wiesz, co Ty zrobisz tym Blogiem ? Ty otworzysz oczy niedowiarkom. Patrzcie – powiesz – to moje, przeze mnie napisane i to nie będzie moje ostatnie słowo". Ja słysząc to odpowiedziałem mu tak. Tak Bracie, powinienem zawsze dziękować Tobie, co jest rzeczą słuszną, bo pomysł blogowania bardzo sprawi, że wzrośnie w ludziach wiara w wartościową popkulturę i u każdego z nich pomnoży się miłość do muzyki. On słysząc moją odpowiedź oddalił się.

W dniu dzisiejszym postanowiłem przywrócić do życia blog jaki prowadziłem kilka lat temu i z powodów technicznych przerwałem. Problem banalny ale wystarczający. Brak możliwości dostępu do jego edycji. Miał on szereg wad. Bogatszy o doświadczenia tamtego okresu postanowiłem robić to staranniej. Przeglądając z niego stare wpisy i recenzje doszedłem do wniosku, że warto przynajmniej niektóre czasami zamieścić ponownie. Oczywiście po dokonaniu poprawek mojego niechlujstwa i miejscami grafomańskich poczynań.

Moje recenzje piszę zawsze w oparciu o swoje odczucia. Staram się nie zaglądać innym co pisali w danym temacie, by zachować przekaz jak najbardziej osobisty. Wiele pojawi się wspomnień. Tam gdzie będzie to wypadało posiłkować się będę źródłami. Przyjąłem regułę pisania recenzji płyt tylko tych, które posiadam u siebie na półce. Jest to szczere wobec czytelnika. Jak bowiem zachwalać coś, czego samemu się nie posiada ?

Blog ma również ukryty cel, swoistą misję. Promuję podejście do muzyki jak do sztuki a finalnym produktem i obliczem jest płyta. Nieważne czy winylowa czy CD. Płyta wzięta jako całość, jako doskonałość formy wraz z całą towarzyszącą jej otoczką. Wszelkim Spotify mówię stanowczo nie.


Nie słucham muzyki z czegoś co nie posiada okładki !!!